Aktor wystąpił w monodramie Bogusława Schaeffera „Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego”. Jak powiedział nam przed spektaklem, przez ponad 50 lat zagrał go prawie 3 tysiące razy. Owiane legendą widowisko oglądali tym razem widzowie, twórcy i animatorzy kultury z naszego miasta. Było ono szczególnym podarunkiem z okazji Inauguracji Roku Kulturalnego 2025/2026 w Konińskim Centrum Kultury.

Tekst „Scenariusza dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego” powstał w 1963 r., i aż 13 lat czekał na możliwego, nieistniejącego i instrumentalnego Jana Peszka. Autor sztuki – Bogusław Schaeffer, uznany już wówczas kompozytor, awangardowy, kontrowersyjny i odważny, stał się również dramaturgiem. Był praktykiem i teoretykiem, napisał kilkanaście książek z historii i teorii muzyki, i coraz bardziej intrygował go teatr. W 1962 r. przystąpił do grupy MW2, założonej przez Adama Kaczyńskiego, kompozytora i pianistę. Wykonywali muzykę współczesną z udziałem aktorów i tancerzy. Było to już coś w rodzaju teatru, może nawet happeningu. Członkami MW2 byli także Jan Peszek, Mikołaj i Andrzej Grabowscy, i bracia Kiercowie, i to właśnie oni zaczęli scenicznie realizować wizję sztuki i teatru Schaeffera.

„Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego” był drugim tekstem Schaeffera (pierwszy z 1955 r. był przegadany), Peszek zetknął się z nim w drugiej połowie lat 70. Testował go, zmieniał, ćwiczył, przerabiał i improwizował, a dramaturg dał mu na to swą zgodę, pomimo iż uważał tekst dramatyczny za podstawę. Jan Peszek oddał cześć tej idei, na scenie, właśnie w tym monodramie, zawsze towarzyszy mu scenariusz.

Także w Koninie podniszczony egzemplarz zagrał swoją rolę. Jan Peszek zerkał w niego, przenosił w różne miejsca, co miało symbolizować odniesienie i przywiązanie. To tylko jeden z ogrywanych rekwizytów, mocno zużytych, „biednych” przedmiotów, jakby powiedział Tadeusz Kantor. Kolejny to drabina, na której aktor wykonuje figury akrobatyczne, na scenie pali się ogień, cieknie i rozpryskiwana jest woda, są i dwa wiadra ocynkowane, zdezelowane, zużyta szmata, którą Peszek robił teatr, powodując wybuchy śmiechu na widowni. W tym szaleństwie chaotycznych czynności aktor wypowiadał teorie na temat sztuki, kondycji artysty w stylu: „Osobiście uważam, że sztuka jest dla tych, którzy nie mogliby się bez niej obejść i uprawialiby ją również bezinteresownie”, mówiąc to zdanie na milion sposobów, dmuchając przy tym w rurki, stukając młotkiem, piłując deskę czy zanurzając dłonie w mące i wodzie. Te niby bezsensowne zadania sprowadzają na ziemię teorię sztuki, teatru, przybliżają jej dylematy widzom. Dzięki temu robi się przystępnie!

Peszek porusza naprawdę trudne tematy. Czym jest sukces, powodzenie i czy artysta musi za nim gonić lub się bez niego obejść? Czym jest dzieło pierwotne i czy reprodukcja albo nagranie, wywołujące powtarzalność nie odbierają mu oryginalności. Czy społeczeństwo nie zmusza artysty do tego, by kłamał, że jego sukces wciąż trwa. Czy sztuka nie powinna zależeć jedynie od własnej doskonałości. Czy pieniądze sprawiają, że artysta staje się drobnym sprzedawcą. A te stypendia, fundacje – czy to czasem już nie opieka społeczna? Czy to pozwala się skrystalizować artyście i jego odbiorcom? Czy sztuka MUSI?

Puentą monodramu, pośród tej kakofonii dźwięków, zamaszystych ruchów i akrobacji stało się zdanie: „Człowiek współczesny cierpi na brak możliwości krystalizacji”. Aktor wypowiadał je piłując deskę, z którą w pewnym momencie zbiegł schodkami na widownię. Zapytał jedną z widzek, czy ona też cierpi na brak możliwości krystalizacji i piłowali ją razem. Otrzymała ona później kawałek listwy z autografem: „Marii z podziękowaniem za wspólną krystalizację. Serdecznie. Jan Peszek”, który nie istniał, chociaż był możliwy. Był też instrumentalny, używając ciała, głosu i wydawanych chaotycznie dźwięków. Złożyło się to na orkiestrę, daleko wychodząc poza aktorstwo, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Scena, w której mówi z pełnymi ustami, gryząc jabłko, bełkocząc – również do nich należała, no i woda, kapiąca do wiadra, odgłos piłeczek rzucanych po scenie, i wiolonczela, na której nie grał – stanowiły oprawę dźwiękową monodramu i stały się tłem dla wielkiego wykładu o sztuce! Po kostiumie Jana Peszka, który wchodził na scenę nie można się tego było spodziewać. Żadnej groteski! A jednak.

REKLAMA:

Zapowiedzi

Partnerzy KDK